Paweł Wrabec. Kryzys polskiej polityki: Partyjniactwo prowadzi donikąd

Przebieg kampanii prezydenckiej, żenująca jakość  debaty publicznej prowadzonej w jej ramach, a zwłaszcza  wynik wyborczego plebiscytu, powinny wreszcie uświadomić nam, że partyjna polityka wiedzie nas na zatracenie. Mam dość. Nie chcę być dłużej zakładnikiem partyjnych gier i podchodów. Czas na Koalicję Wielkiej Zmiany.

Podziały społeczne i rola polityków

O podziale naszego społeczeństwa na dwa plemiona wiemy nie od dziś, a podsycana przez polityków nienawiść wydała wreszcie swój plugawy plon. Nie mam tu bynajmniej na myśli Nawrockiego, którego mroczna przeszłość i poglądy mogą rodzić pewne skojarzenia. Chodzi mi o te wstydliwe cechy naszej wspólnoty – nie są nimi już dobro, altruizm czy nawet „wartości chrześcijańskie”. Tym, co Polaków zdaje się dziś najbardziej łączyć, a nie dzielić, jest niechęć do cudzoziemców, zwłaszcza tych o innym kolorze skóry. Śmiem twierdzić, że to „zasługa” zarówno Kaczyńskiego, jak i premiera Donalda Tuska – obydwaj przecież, pod pretekstem bezpieczeństwa, wzniecili w nas lęk przed niekontrolowanym zalewem imigrantów, czyniąc z tego polityczne złoto (podobnie jak sojuszniczy PSL).

Politycy sprawili, że prawdziwa wspólnota zamiera niczym koralowce w oceanie. Bardzo poruszyły mnie słowa Mariusza Janickiego, który zauważył, że w Polsce funkcjonują nie jedna, a dwie opinie publiczne. Czy mamy już dwa społeczeństwa? Łączy je jeszcze wprawdzie ojczysty język, ale wiele pojęć w nim zawartych miewa rozbieżne definicje. Inaczej pojmujemy terminy takie jak wolność słowa czy patriotyzm. Istotę podziału plemiennego trafnie ujął Kuba Wygnański, który w TOK FM podzielił się obawą, że obecna fala populizmu (nie tylko w Polsce) to w istocie walka ludu z elitami. To sprawia, że tradycyjny podział na lewicę i prawicę staje się pustym sloganem.

Demokracja w erze cyfrowej: Geneza kryzysu

By zrozumieć, gdzie jako społeczeństwo jesteśmy, trzeba się cofnąć w czasie. Zanim zbudowaliśmy liberalną demokrację, świat i relacje między ludźmi oparte były na przemocy. Aby przetrwać, walczyliśmy o zasoby. Powoli jednak, z pokolenia na pokolenie, ucząc się z mozołem, że warunkiem przetrwania i podstawą dobrobytu jest współpraca. Dopiero z końcem XIX wieku pojęliśmy, że zamiast okładać się po głowie maczugami, lepiej rozstrzygać spory w drodze pokojowej – poprzez debaty i dyskusje. Wygodnym narzędziem do tego stały się partie, zrzeszające stany i klasy społeczne. W ciągu niespełna dwóch stuleci w pełni rozkwitła demokracja przedstawicielska. Nie zniszczyły jej dwie straszliwe wojny światowe, ale jej dalszy byt stanął pod wielkim znakiem zapytania na progu kolejnego tysiąclecia wskutek skoku technologii. Internet okazał się wynalazkiem zmieniającym świat w stopniu nie mniejszym niż wynalazek Gutenberga, którego konsekwencji możemy się jedynie domyślać.

Kluczowe dla losów naszego ustroju wydają się być zmiany w sposobach komunikacji władzy ze społeczeństwem i ludzi między sobą. Na to nałożyły się negatywne długofalowe konsekwencje globalizmu, którymi zmieniający się co cztery lata politycy nie chcieli i nie chcą się zajmować. Dobrobyt wyborców utożsamiali ze wzrostem gospodarczym, nie zważając na fakt, iż nieograniczony wzrost konsumpcji i zasobów naturalnych wiąże się z dewastacją dzikiej przyrody i środowiska. Nie obeszło ich zupełnie, iż wypracowane zyski trafiają do coraz mniej licznego grona najbardziej uprzywilejowanych i wpływowych ludzi. Obserwowaliśmy, to ostanich wyborach w Polsce gdzie sztaby kandysatów umówiły się między sobą, że kryzysie klimatycznym wogóle nie będą ze sobą dyskutować.

Nie ulega zatem wątpliwości, że nasz kryzys demokracji jest elementem szerszego, globalnego problemu. Populizm rozlewa się po świecie, dewastując demokrację – i tylko najlepiej ją praktykujące społeczeństwa wydają się na nią odporne, choć i to nie jest takie pewne.

Jak walczyć z populizmem? Propozycje oddolnych zmian

Czy lekarstwem na populizm jest ten w łagodniejszej postaci? Tak zapewne sądzi Donald Tusk, bo PO skręciła gwałtownie w prawo, pragnąc odebrać przeciwnikom politycznym paliwo. Wynik wyborów prezydenckich udowodnił, że była to raczej próba gaszenia pożaru benzyną. Tusk zniechęcił do swojej partii niemałą część elektoratu i wzmocnił przekonania prawicowych radykałów, że ich liderzy idą właściwą drogą.

Jest jednak pewien rodzaj populizmu, którego żaden z polityków nie spróbował. Mam na myśli zdobycie przychylności wyborców, w tym jej antysystemowej części, poprzez oddolne praktyki demokratyczne. Postuluje to od 2018 ruch Obywateli RP, który domagał się, aby osoby startujące do Sejmu czy na inne wybieralne stanowiska przechodziły weryfikację w drodze prawyborów. Chodziło o wybranie kandydatów, którzy cieszą się prawdziwym zaufaniem wyborców, a nie partyjnych liderów. Dla tych ostatnich w pierwszym rzędzie liczy się ślepa lojalność wobec nich samych, a nie wartości, którymi potencjalni poslowi w życiu publicznym się kierują. Tych pomysłów jest więcej – można o nich poczytać w kongresowych uchwałach ORP i publicystyce lidera ruchu Pawła Kasprzaka, jak chociażby Trzecia Izba parlamentu czy Panel Obywatelski. Nie chcę się tu o nich rozpisywać, ale inkluzyjny charakter demokracji opartej na obywatelskiej partycypacji z całą pewnością przyczyniłby się do zredukowania populizmu w najgorszym wydaniu i uwiarygodnił nowych polityków w oczach zdegustowanych wyborców.

Koalicja Wielkiej Zmiany: Nadzieja na przyszłość?

Pewne jest jedno: ogrom cywilizacyjnych wyzwań jest tak duży, że obecny niewydolny system zawali się pod ich ciężarem. Jeśli wcześniej nic z nim nie zrobimy, zwyciężyć może dyktatura, nawet w nazistowskim wydaniu. Może nią być „ruskij mir” Putina. Jakie jest zatem wyjście?

Zamarzyła mi się Koalicja Wielkiej Zmiany – oddolny polityczny start-up grupujący ruchy społeczne i organizacje pozarządowe, które stanęłyby w wyborcze szranki przeciwko środowisku skompromitowanych partii politycznych. Działałaby wbrew populizmowi i zgubnemu urokowi sondaży. Jej celem byłaby nowa umowa społeczna i restytucja demokratycznego państwa prawa. Przypomne, że  podobne „mrzonk”i o zwołaniu Zgromadzenia Narodowego – konstytuanty – snuli Obywatele RP. Obśmiewani i wyszydzani przez polityków głównego nurtu, zostali skazani na medialny i polityczny niebyt. Sytuacja się jednak dziś radykalnie zmieniła, i czemu w wyborach, my obywatele nie mielibyśmy w 2027 roku  nie wystartować? Idea jednej obywatelskiej listy ma sens – jak nigdy wcześniej. Mówicie, że to nierealne? Przypomnę na końcu jedno z najważniejszych haseł ruchu ORP: idealizm to pierwsza potrzeba realisty. Nastały takie czasy, że on i nadzieja mogą nas wyrwać z tej matni.

Co myślisz o pomyśle oddolnej Koalicji Wielkiej Zmiany? Czy to realna alternatywa dla obecnego systemu partyjnego w Polsce?

5 Responses

  1. „Koalicja Wielkiej Zmiany – oddolny polityczny start-up” = całkiem zgrabna nazwa dla zadania, które nie tylko może, ale – moim zdaniem – MUSI być podjęte. Poszukajmy odpowiedzi na pytanie JAK to zrobić.

  2. Tak, zdecydowanie. Czy Koalicja Wielkiej Zmiany — to chyba niezła nazwa — powinna wystawić listy wyborcze? Moim zdaniem tak. Czy te listy powinny zawierać kandydatów partii? Moim zdaniem koniecznie — bez nich nie da się wygrać, a jeśli Zmiana ma być Wielka, to trzeba nie tylko wygrać, ale zdobyć niekwestionowany mandat. Jak to zrobić? Moim zdaniem najpierw trzeba zaproponować mocny skład ponadpartyjnej listy obywatelskiej (tu chyba potrzeba innej nazwy), zmierzyć się sondażami, osiągnąć niezły wynik i wtedy presją tego wyniku (bez nas nie wygracie) zmusić partie do udziału w prawyborach na listę Koalicji Wielkiej zmiany.

    To praktyka. Techniczne w zasadzie uwagi wynikające z dwóch obserwacji. 1. Partie i ich aparaty nie chcą tak szerokiej koalicji, bo ona narusza interesu wielu z nich, chce takiej koalicji najsilniejszy hegemon i czasem działa w tym kierunku, by potem „zjeść przystawki”. Przystawki godzą się na to zmuszone — przerażone alternatywą spadnięcia pod próg wyborczy. Dotarło już do wszystkich, co powtarzaliśmy im od dawna — ich wynik wyborczy jest nieproporcjonalnie niski — wyborcy obstawiają najsilniejszego, żeby nie wygrali „tamci”. 2. Wyborcy nie oczekują partycypacji. Polityka to spektakl, w którym są nie tyle widzami, ale kibicami. Mówią „wygraliśmy” w takim sensie, w jakim to mówią kibice.

    Aksjologia. To, co jest niepokojące dla Ciebie i cytowanego tu Kuby Wygnańskiego, czyli „walka ludu z elitami”, ja od dawna uważam nie tylko za paliwo populizmu (złego), ale również za potencjał populizmu dobrego. Dlaczego lud walczy z elitami? Straciły dla niego wszelką wiarygodność. Obnażyły się jako interesowne. Wyobcowały się. Dla „pisowskiego ludu” elity to bardzo szerokie pojęcie, to nie tylko „klasa polityczna”, ale np. media i ludzie mediów zblatowani z politykami. Czy te obserwacje, prowadzące do groźnych wniosków, są nieprawdziwe? Oczywiście są trafne. Moim zdaniem w rozumowaniu trzeba wyjść od tej prawdy, a nie od tego, że walka z elitami jest straszna, groźna i zła, choć taka najczęściej bywa. To trochę tak, że stawiamy diagnozę antycypując lekarstwo, które chcemy stosować. Walka ludu z elitami jest uzasadniona. I mamy tu kilka recept funkcjonujących dzisiaj.

    Pisowski lud — bardzo to było wyraźne w 2015 roku — chce wymiany elit. I kiedy jest możliwość PiS to robi ku bardzo wyraźnej uciesze swojej gawiedzi i przerażeniu naszej. Towarzyszy temu odwet i wszystkie możliwe etyczne koszmary. Szkodliwość tego moim zdaniem nie polega na skandalach naruszeń konstytucji i nawet nie na łupach branych ochoczo przez „nowe elity”. Polega na ignorowaniu mechanizmu wyobcowania elit, a on ma systemowy, ustrojowy charakter. Tkwi on społecznie w logice dwubiegunowej wojny, a ustrojowo w chorych regułach partyjnej rywalizacji, w zlaniu się w jedno władzy wykonawczej i ustawodawczej, w zaniku funkcji prawa jako czegoś, co wyznacza reguły współżycia i także rządzenia na zlecenie wyborców itd. Pisowski lud nie wie, że ich elity — jak każde — ulegną tym mechanizmom. W walkę dobra ze złem łatwiej uwierzyć niż zadać sobie pytanie o pochodzenie zła.

    Z tego powodu odpowiedź liberalna w zasadzie nie istnieje. Te wszystkie gniewne zawołania o „beneficjentach 500+”, o hołocie, ciemnogrodzie itd. moim zdaniem przetrąciły nasz demokratyczny, liberalny kręgosłup. Społecznie jesteśmy lustrzanym odbiciem ludu pisowskiego. Etycznych różnic nie ma, choć bardzo wyraźnie widzimy różnice estetyczne, co zresztą wzmaga nienawiść odwzajemniającą naszą pogardę. Nasze elity też chcą zastąpienia tamtych elit.

    Trzecia i podobno najgroźniejsza odpowiedź jest równocześnie mnie samemu najbliższa. To „antysystemowość”. Trzeba wiedzieć, że bliska antysystemowemu buntowi jest wewnętrzna emigracja. Utrata zainteresowania. Postawa „mnie ten syf nie dotyczy”. Postawa tej ogromnej większości ludzi, którzy np. widząc nas blokujących przemarsze ludzi z naszywkami „SS” na czarnych bluzach, co najwyżej robili zdjęcia znad swoich kawiarnianych stolików i mieli dobrą zabawę. Ci ludzie widzieli „oszołomów” z jednej i drugiej strony — nic więcej. Ci bierni ludzie zdobywają się na zaangażowanie wyłącznie wtedy, kiedy widzą nadzieję i tkwiącą w niej jakąś racjonalną ich zdaniem szansę odmiany. Palikot, Petru, Kukiz, Biedroń, Hołownia, Konfederacja. Obaj dobrze wiemy, jak łatwo wskazać ludzi (zwykłych), którzy głosowali kolejno na wszystkich lub prawie wszystkich tu wymienionych.

    Ślad podobnej niechęci do polityki widać np. wśród młodych uczestników Ostatniego Pokolenia. Oni są na ogół oczytani i odpowiedzialni, ale tęsknota za antysystemową rewoltą i niechęć wobec elit jest w nich oczywiście silnie obecna. Ta niechęć rozszerza się dzisiaj na wiele innych środowisk „rozczarowanych” polityką obecnej większości.

    Na ogół, kiedy patrzymy na „antysystemowców”, ze zgrozą konstatujemy obecność wśród nich np. Konfederatów, albo — patrząc z prawicowej strony — rozmaitych lewaków, jak Razem (tu trzeba przypominać, ilu wyborców Mentzena, a w II turze Nawrockiego odbił w I turze Zandberg), jak Ostatnie Pokolenie czy Abortion Dream Team. Tu moje nadziej budzi ta specyficzna wrażliwość młodych, której nie bardzo umiem zrozumieć, ale która każe im widzieć agresję (a więc nieakceptowalne zło) tam, gdzie przysiągłbym, że jej nie ma. Oni od konfliktów próbują uciec, gdziekolwiek widzą „samcze kogucenie”, odwracają się. Trudno w to uwierzyć, ale to widać również u bardzo młodych Konfederatów.

    Piszę o tym, by zasygnalizować, że bunt przeciw elitom po pierwsze opiera się na przeczuciu trafnej diagnozy, po drugie może być dobry. Po prostu na to bym postawił. Na buntownicze postawy. Koniecznie pokazując systemowe uwarunkowania „starej polityki”, przemożność jej mechanizmów. Koniecznie proponując „pacyfistyczne” rozwiązania. Moim zdaniem Trzecia Izba jest najsilniejszym z nich. Ale prawybory również.

    Popatrz, ile mamy doświadczeń. Dialogu ze smoleńskim hardocrem na przykład. Wiemy z nich, że zgodę na ustrojowy temat nieobecności trójpodziału władzy osiągamy łatwo. Ci ludzie po prostu myślą o tym tak samo — dopóki temat nie zostanie użyty przez polityków i wciągnięty w któryś z pakietów poglądów charakteryzujących strony polskiej wojny. Barierą są media. Uczciwe czy nie — przede wszystkim spolaryzowane. Opowieść o tym, jak wymienialiśmy się znakiem pokoju na smoleńskich mszach nie pasuje żadnemu z mediów, bo wszystkie są na wojnie. Nie ma w mediach miejsca na zgodę w żadnej sprawie.

    Pokazanie spotkania PiS-owca z PO-wcem i ich rozmowa o trójpodziale władzy (nie o sądach, bo to jest w wojennym pakiecie, ale kontroli rządu przez parlament) ma wybuchowy potencjał. W moim przekonaniu prowadzi wprost do tego, byśmy się odważyli po obu stronach wypowiedzieć posłuszeństwo wodzom obu wojujących stron. Bunt przeciw elitom właśnie tak bym zdefiniował.

Skomentuj Andrzej Wendrychowicz Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Inne nadesłane teksty: